top of page

Dlaczego już nie marzę i jest mi z tym dobrze?

Z okazji Nowego Roku i nie tylko...

Kiedy mowa o marzeniach, można odnieść wrażenie, że przypisuje się im ogromną rolę w naszym życiu. Marzenia mają dodawać ludziom skrzydeł niczym mitycznemu Ikarowi, mają wyznaczać sens i cel naszego życia, wreszcie ich realizacja ma je cudownie odmienić. Można wręcz spotkać się z opinią, że człowiek który nie marzy, jest nieszczęśliwy, pusty w środku, wewnętrznie martwy. A co, jeśli przyjmiemy założenie, że istnieją ludzie którym po prostu nie potrzeba wiele, by być zadowolonymi z życia?

Ostatnio odnoszę wrażenie, że marzenia to coś, co po prostu mieć wypada. I oczywiście wypada konsekwentnie je realizować. A skoro osobie, która nie marzy (bądź jej marzenia są raczej przyziemne), przypisuje się bierność, apatię, bądź brak ambicji, to ma się dla niej też mały zakres tolerancji. Zapewne niewielu zastanawiało się skąd się on bierze, ja jednak mam swoją teorię na temat przyczyny tego zjawiska.

Czy nie jest tak, że marzenia są w istocie tym ładniejszym lustrzanym odbiciem poczucia braku czegoś? Często bywa tak, że nawet gdy ktoś twierdzi, że jest szczęśliwy, to jednak zawsze przy tym deklaruje, że jego życie powinno być jeszcze bardziej ekscytujące, pracowite, uduchowione, czy jakiekolwiek inne.

Gdzieś mniej więcej w czasie gdy zaczynamy edukację szkolną, utrwala się w nas stopniowo przekonanie, że nasze życie jest niepełne i że to jest coś, co stale należy zmieniać, modyfikować, poprawiać. Zupełnie jakby było plasteliną którą można dowolnie formować, choć zdaję sobie sprawę, że to porównanie jest najbanalniejsze na świecie. Nie uczy się przy tym, że są rzeczy na które nie mamy wpływu, choćbyśmy w tym momencie starali się ze wszystkich sił, by coś osiągnąć lub zmienić. Co oczywiście często wpędza w poczucie winy bądź w kompleksy tych, którym się coś nie udaje.

Dochodzę do wniosku, że właściwie nie ma takiej rzeczy spełnienie której wprawiłoby mnie w stan permanentnej szczęśliwości:

  • Podróże: to nie jest tak, że nie jestem ciekawa świata i nie potrzebuję od czasu do czasu "wyrwać się" z domu. Pewnie znalazłoby się parę miejsc które chciałabym zobaczyć, zarówno w kraju, jak i za granicą. Ale czy to na pewno podróże są czymś, co trzeba wcielić w życie, żeby mieć poczucie, że np. rozwija się horyzonty umysłowe? Pewnie po odbyciu takiej "podróży marzeń" szybko doszłabym do wniosku, że dobrze jest zmienić na jakiś czas otoczenie, ale równie dobrze jest wrócić do tego codziennego. Nie trzeba przy tym dodawać, że poszerzanie horyzontów można uskuteczniać na wiele sposobów (tańszych przy tym niż wojażowanie), choćby czytanie książek.

  • Odchudzanie: Zdarzyło mi się parę lat temu zrzucić prawie 20 kg. Kiedy jednak do tego doszło, zdałam sobie sprawę, że idea zrzucania zbędnych kilogramów po to, by lepiej wyglądać i nabrać pewności siebie, jest przereklamowana. Owszem, przez pewien czas faktycznie czułam się jakby lepiej. Ale nie mogę powiedzieć, że to spowodowało, że stałam się osobą przebojową, jak sądziłam, że powinnam się stać. Nie mówiąc o tym, że "na pamiątkę" po tamtym okresie dorobiłam się kilku rozstępów, które może nie są bardzo szpecące i widoczne, ale jednak patrząc na nie mam wrażenie, że mogłam im zapobiec.

  • Praca/spełnienie zawodowe: przez wiele lat wydawało mi się, że tzw. praca marzeń to coś, co na zawsze odmienia ludzkie życie i czyni je pełniejszym, wartościowszym, niż wtedy kiedy robi się coś tylko po to, żeby zarabiać pieniądze. Do czasu kiedy poznałam zawodową pisarkę. To, co mi przekazała, było z początku bardzo rozczarowujące, ale z czasem otworzyło mi oczy. To, że wykonuje się zawód zgodny z twoimi predyspozycjami nie oznacza, że wszystko odtąd będzie układać się po twojej myśli, ludzie nie będą uprzykrzać życia swoimi humorami, żądaniami, nie pojawią się trudności, czy problemy finansowe. Codzienność pisarza jest taką samą codziennością jak choćby ekspedientki w sklepie. Zdarzają się dni, kiedy od samego rana wszystko idzie jak po maśle, jak i wprost przeciwnie. Z tą różnicą, że kiedy robi się to, co się chce, zapewne łatwiej je przetrwać.

  • Założenie rodziny: to jest coś, co wielu ludzi traktuje jako sposób na wyrwanie się z poczucia samotności, drogę rozwoju duchowego, zaspokojenie emocjonalnych potrzeb, itp. Tymczasem wychowywanie dzieci bywa piękne, wzniosłe, itp., ale to przede wszystkim codzienna praca (zwykle ciężka) której efektów nigdy nie można być pewnym. Podobnie jak utrzymywanie relacji z potencjalnym ojcem czy matką naszego potomstwa. Mam taką teorię, że gdyby nie mit romantycznej miłości, większość ludzi wcale nie paliłaby się do zawierania związków z osobami płci przeciwnej (bądź tej samej, co kto lubi).

Zapewne miło jest (samo przez się) o czymś marzyć, i dążyć do spełnienia. Ale nie należy traktować marzeń ze śmiertelną powagą. Inaczej nasze życie stanie się stopniowo coraz bardziej frustrujące, rozczarowujące, po prostu nie do zniesienia. Świetnie sprawdza się tutaj panująca we Wszechświecie zasada, że im bardziej czegoś chcesz, na czymś ci zależy, itd., tym bardziej tego nie dostajesz. Przekładając to z języka ezoteryki na codzienny, wszystko sprowadza się do faktu, że im częściej nie udaje się nam coś, co sobie założyliśmy, tym większą odczuwamy z tego powodu frustrację. A im większą odczuwamy frustrację, tym większy odczuwamy brak tego czegoś i mamy poczucie, że się od tego oddalamy. Innymi słowy, samych siebie wpędzamy w psychiczne cierpienie. W gruncie rzeczy jakby na własne życzenie.

Przyszło mi na zakończenie tego noworocznego wpisu coś jeszcze. Czy nie jest tak, że snuć marzenia i je realizować jest w gruncie rzeczy o wiele łatwiej, niż nauczyć się cieszyć i dbać o to, co już mamy?

Ostatnie posty
Wyróżnione posty
Archiwum
bottom of page