top of page

Rób to co kochasz, a nie znajdziesz pracy marzeń. Dlaczego?


Do niedawna wydawało mi się, że wiem, czego chcę jeśli chodzi o życie zawodowe, wiem, że żeby to osiągnąć, muszę uzbroić się w cierpliwość, a w końcu prędzej czy później to do mnie przejdzie. A jeśli tak naprawdę tylko mi się wydawało, że tego chcę?

Jeszcze do niedawna wydawało mi się też, że kiedy w końcu przebiję na rynku literackim, tzn. wydam powieść która będzie czytana, będę zarabiać co najmniej przyzwoite pieniądze i będę wreszcie szczęśliwa. Dopiero kiedy poznałam osobę, która pisze powieści obyczajowe i je wydaje, skutecznie rozwiała moje wyobrażenia na temat zawodu pisarza (myślę, że można w ten sposób określić to, czym się zajmuje).

Okazało się, że rynek czytelniczy tak samo podlega prawu popytu i podaży, jak każda inna branża. Trzeba patrzeć na to, co czytelnicy najchętniej czytają, pisać, a do tego jeszcze umieć zareklamować swoją powieść. Wydawnictwa muszą w końcu na siebie zarabiać, więc nic dziwnego, że wolą inwestować swoje pieniądze w promowanie autora który pisze powieści odpowiadające aktualnym trendom.

Przyznam się, że mam pewne opory przed tym, żeby zacząć postrzegać swoją twórczość jako produkt i zacząć uprawiać gatunek za którym nie przepadam, tylko dlatego, że on się dobrze sprzedaje, a przynajmniej ma większe szanse na sprzedanie się. Może dlatego, że samo to słowo kojarzy mi się... z czymś pustym (?), bezdusznym (?). A może niesłusznie?

Zauważyłam, że osoby z inklinacjami artystycznymi wypowiadające się na forach literackich mają skłonność do potępiania w czambuł rynku czytelniczego uważając gatunek powieści obyczajowych bądź kryminałów jako pośledniejszy gatunek. Ja jednak do tej krytyki się nie przyłączam. Przyznaję, że nie jestem fanką powieści obyczajowych, romansów czy dreszczowców, ale nie zakładam z góry, że wszystkie są pozbawione jakichkolwiek wartości artystycznych.

Jeszcze bardziej szokujący wniosek jaki przyszedł i do głowy, to taki, że być może... ja wcale nie potrzebuję aż tak bardzo sukcesów literackich czy dziennikarskich, jak mi się wydawało? Faktem jest, że przez lata utożsamiałam całą moją wartość z moimi zdolnościami literackimi. Kiedy ktoś mnie chwalił, czułam się bardzo dowartościowana, zdarzyło się nawet, że wpadłam w euforię. Kiedy oceniał moją twórczość surowo, moja samoocena leciała w dół, potrafiłam się nawet na taką osobę obrazić. Teraz, kiedy w końcu wróciła do mnie taka naturalna akceptacja siebie, zupełnie inaczej, a przede wszystkim spokojniej reaguję na uwagi pod swoim adresem. Kiedy ktoś mnie chwali, jest mi miło, ale już nie popadam w euforię, zaś kiedy krytykuje, jest mi trochę nieprzyjemnie, ale to po chwili mija.

Z tymi uwagami, obojętnie czy pozytywnymi czy negatywnymi, jest też tak, że nie warto na dłuższą metę brać ich osobiście. Często się bowiem zdarzało, że ktoś bardzo mnie pochwalił, a zaraz potem tonem pełnym wyższości zaczął instruować mnie i pouczać, co powinnam robić, żeby zacząć na tym zarabiać. Dawało się też wyczuć, że ktoś kto mnie krytykował, ewidentnie chciał pokazać się jako ekspert, osoba znająca się na rzeczy. W oby przypadkach chodziło w gruncie rzeczy o to samo: dowartościowanie siebie samego. Kiedy uświadomiłam sobie, że te osoby nie są skupione na mnie, a na zaspokojeniu swojej wewnętrznej potrzeby, zaczęłam nabierać do tego dystansu.

 

Co, jeśli nasze marzenia związane z tym, kim będziemy kiedy dorośniemy, tak naprawdę nie są nasze? Przy czym nie mam na myśli przypadków kiedy dzieci realizują niespełnione ambicje swoich rodziców. Chodzi o coś innego: kiedy jesteśmy dziećmi i poświęcamy czas na nasze hobby, nie traktujemy go w kategoriach zarabiania pieniędzy czy robienia kariery. Robimy coś, bo to sprawia, że dobrze się czujemy, sprawia nam przyjemność, pozwala się rozwijać w danym kierunku.

Hobby to coś, co traktujemy bezinteresownie. Dopiero kiedy zyskujemy aprobatę otoczenia dla tego co robimy, pojawiają się sugestie ze strony otoczenia, że powinniśmy pokazywać nasze umiejętności na szerszą skalę, np. biorąc udział w konkursach, wreszcie kształcić się w tym kierunku i dążyć do zarabiania pieniędzy. Kiedy już dochodzimy do etapu, że musimy zacząć zarabiać i utrzymywać się, nasz sposób myślenia o tym, co kojarzyliśmy z dawną beztroską, nieodwracalnie się zmienia. Nagle okazuje się, że trzeba obudzić w sobie drapieżnika którego zadaniem jest przetrwać w niebezpiecznej dżungli, nawet jeśli jesteśmy z natury łagodni i nieprzebojowi. Zaczynamy kalkulować, analizować, czy to co robimy, jest potrzebne, a nawet jeśli nie jest, musimy nauczyć się wmawiać potencjalnym klientom, że nasze produkty czy usługi są. Pojawia się też mnóstwo niezależnych od nas czynników które wpływają na to, czy dostaniemy pracę albo czy nasz biznes będzie się kręcił. Doprawdy trudno wówczas traktować nasze niegdysiejsze hobby tak samo jak wtedy, gdy nie ciążyła nad nami presja zarabiania pieniędzy i utrzymywania się.

Przyznam, że kiedy rysowałam i pisałam swoją pierwszą powieść będąc jeszcze w podstawówce, również nie myślałam, że powinnam oprzeć o to swoją przyszłą "karierę". Miałam wręcz pewne opory przed wysyłaniem moich rysunków na konkursy plastyczne, bo podświadomie kojarzyły mi się z rywalizacją. Poza tym chyba wydawało mi się dość absurdalne, żeby oceniać które dziecko lepiej stawia kreskę, miesza barwy czy potrafi swoją wizję artystyczną przełożyć na papier. Nie mówiąc o tym, że zwyczajnie bałam się porażki za którą uważałam nie zajęcie żadnego miejsca w konkursie, jako że już wtedy nauczyłam się utożsamiać swoją wartość z osiągnięciami.

Czy więc oznacza to, że w istocie ktoś w jakiś sensie mi wmówił, że powinnam pragnąć pracować np. jako dziennikarka czy grafik komputerowy? To bardzo prawdopodobne.

 

Pewnie gdyby żyła w świecie w którym faktycznie o karierze w danej branży decydują predyspozycje, talenty, umiejętności, już dawno pięłabym się po jej szczeblach i zarażałabym swoim entuzjazmem innych. Ale żyjemy w świecie nierówności, gdzie większość osób boryka się z mniejszymi czy większymi problemami ekonomicznymi, nawet ci którzy na pierwszy rzut oka robią wrażenie szczęśliwych i spełnionych. Znalezienie odpowiedniej dla siebie pracy często zależy od sprzyjających okoliczności, znajomości, a także łutu szczęścia, czyli czynniku niezależnego od nas samych. I nie zmienią tego różne teorie specjalistów od motywacji którzy zapewniają, że każdy jest kowalem swojego losu, i wszystko zależy od niego. Że wystarczy porzucić dawne przekonania, zwane fachowo "strefą komfortu", podjąć wyzwanie, a Twoje życie zawodowe w końcu zacznie zmieniać się w pasmo sukcesów, a Ty opływać w dostatek. Nic dziwnego, że wielu ludzi hasło "rób to co kochasz, a nie przepracujesz w życiu ani jednego dnia" uważa za utopijne.

Swoją drogą, fenomen ich popularności moim zdaniem tkwi w tym, że przedstawiają oni ludziom idee za jakimi tęsknią i pragnęliby, aby świat się na nich opierał. Poza tym nie znam człowieka który chciałby usłyszeć, że jest bezwartościowy i do niczego się nie nadaje. Guru motywacji dobrze to rozumieją i chętnie przyjmują pieniądze w zamian za dowartościowanie i podniesienie kogoś na duchu: działa tutaj prawo popytu i podaży. Jeśli ktoś czuje się lepiej po obejrzeniu filmiku o tym, jak osiągnąć swoje cele, to oczywiście jest to pozytywne, jednak jestem zdania, że trzeba zachować poczucie realizmu.

Im dłużej się zastanawiam nad tym, jaka praca tak naprawdę mnie satysfakcjonuje, tym bardziej okazuje się, że nie mam wygórowanych oczekiwań. Mogę robić różne rzeczy (byle przychodziły mi ze względną łatwością), w miejscu pracy musi być przyjazna atmosfera, dyscyplina, ale bez wywierania presji, oraz oczywiście godziwe (cokolwiek rozumieć pod tym pojęciem) wynagrodzenie.

Ostatnio mam wrażenie, że coś o czym się nie mówi, to to, że kryzys w stosunkach międzyludzkich w bardzo dużym stopniu ukształtował to, jak wygląda dzisiejszy rynek pracy. Pracodawcy skarżą się na "roszczeniowość" pracowników, pracownicy na wyzyskiwanie, poszukujący zatrudnienia na absurdalnie sformułowane ogłoszenia i takie same rozmowy kwalifikacyjne, itd. Brak zaufania do siebie nawzajem, to osobny temat. Portale internetowe oczywiście nie łączą tych dwóch rzeczy, sprowadzając zasady rządzące rynkiem pracy do pojęć ekonomicznych. Jeśli wierzyć publikacjom, bezrobocie spadło do "naturalnego" poziomu, większość Polaków nie boi się zwolnień, a więc można odtrąbić sukces gospodarczy. To nic innego, jak współczesny przykład propagandy sukcesu.

Jest jeszcze jedna rzecz. Jako dzieci jesteśmy uczeni, że w życiu należy kierować się określonymi zasadami. Że powinniśmy być tacy, śmacy i owacy, czy robić to, czy tamto, a wtedy wyrośniemy na ludzi (to znaczy będziemy pracować, godnie zarabiać, założymy szczęśliwą rodzinę, będziemy mieć szacunek i poważanie otoczenia) i będzie się nam powodziło. Dojście do etapu dorosłości bardzo te wyobrażenia weryfikuje. Ostatnio dochodzę też do wniosku, że naszym życiem nie rządzą jakieś określone zasady, a że są one względne. To, co sprawdzi się w jednych okolicznościach, nie sprawdzi się w innych. Nie ma jednego klucza czy instrukcji obsługi jak sobie poradzić w takiej czy innej sytuacji, czy z takim czy innym człowiekiem. Początkowo dojście do tego wniosku nieco mnie zszokowało, jako że wychowałam się w przekonaniu, że wszystko ma z góry ustalony porządek rzeczy (a przynajmniej powinno mieć). Teraz jednak widzę, że to bardzo rozszerza perspektywę patrzenia na rzeczywistość.

Obecnie, zamiast koncentrować się obsesyjnie na tym, żeby by osiągnąć jakiś cel, obsesyjnie o coś walczyć (albo z czymś lub kimś), zamartwiać się staram się po prostu cieszyć życiem i bezwarunkowo siebie kochać (ponoć każdy przyszedł na świat z taką percepcją, dopiero wychowanie je zmieniło).

Ostatnie posty
Wyróżnione posty
Archiwum
bottom of page